0
Yoanna BJ 16 listopada 2014 17:42


DZIEŃ ZERO

Przed wyjazdem dało się wyczuć nerwowość Agnes. Jakby przeczuwała, ba, jakby była pewna, że coś złego się stanie.

Po pierwsze, że walizka za mała i się nie zmieszczą ubrania – zmieściły się.
Po drugie, że walizka za duża i się nie zmieści na pokład – zmieściła się.
Po trzecie, że spóźnimy się na samolot, bo droga do Berlina długa, a pogoda zmienna. Ale zdążyłyśmy zupełnie spokojnie. Wyjechałyśmy z Poznania o 2.00. czyli zgodnie z planem. Nikt się nie spóźnił, nikt na nikogo nie czekał. Na lotnisko zawiózł nas samochód z zarezerwowanego wcześniej przez Jane parkingu pod Berlinem.
Po czwarte, że będą turbulencje, bo to przecież zima. Turbulencji nie było.
Po piąte, że będziemy mieszkać w niebezpiecznej dzielnicy. Ale okazało się, że dzielnica jest ok.
Po szóste uprzedziła nas, że będzie dużo jadła… No i to była prawda.

DZIEŃ PIERWSZY

W Lisboa, po wyjściu z lotniska naszym oczom ukazała się PALMA. Piękna, wielkości wysokiego drzewa, palma! No i oczywiście słońce. I to utwierdziło nas w przekonaniu, że jesteśmy w ciepłym kraju :) A przynajmniej w cieplejszym! Prosto z lotniska pojechałyśmy metrem do naszego apartamentu, który znajdował się 400 m od stacji, więc spacerkiem dotarłyśmy do celu.

Mieszkanko składało się z dwóch sypialni, salonu (wielkie słowo) oraz kuchni z pięknym stołem. Było klimatyczne, zadbane, ładnie umeblowane ale ZIMNE… brrr. Chyba długo przed nami nikt tam nie mieszkał – w końcu to nie sezon turystyczny. Na szczęście były grzejniki elektryczne i po kilku dniach temperatura zbliżyła się do komfortowej. Nawet w łazience mimo, że okno było niezamykalne. Próbowałyśmy je zakleić, ale w związku z tym, że klej miałyśmy tylko na podpaskach – nie trzymało zbyt dobrze… Po wejściu Maria powiedziała, że chce spać sama. To był jej jedyny tak „stanowczy” postulat podczas całej podróży. Widać było, że jej zależy:) Potem pozostał jeszcze wybór „ciepłej” lub „zimnej” sypialni, bo jak wspomniałam grzejniki były dwa, w pokoje 3. Ale obyło się bez najmniejszych problemów. Po prostu podzieliłyśmy się na ciepłolubne, zimnolubne i obojętnolubne.

Po szybkim rekonesansie w domu, małym rozpakowaniu i przebraniu ruszyłyśmy w miasto. Po kilkudziesięciu metrach spaceru urokliwą uliczką św. Antoniego dotarłyśmy do rozwidlenia i naszym oczom ukazała się pierwsza winda – Elevador da Gloria. Z całkiem całkiem motorniczym. No to pojechałyśmy w górę ulicy. Było radośnie i spontanicznie.



Potem weszłyśmy do Igreja de Sao Roque – prosty i skromny na zewnątrz, w środku okazał się ociekającym złotem bogactwem. Następnie Praca dos Restauradores, ulice w kierunku nadbrzeża, Elevador de Santa Justa – pionowa winda, którą nie pojechałyśmy, bo myślałam, że nasze dobowe bilety na komunikację miejską nie są tu wystarczające. Ale weszłyśmy pieszo na taras widokowy i podziwiałyśmy panoramę Lisboa.





Obejrzałyśmy ruiny Convento da Ordem do Carmo i wracając w dół do centrum wypiłyśmy Ginjinhę – wiśniówkę w „przydrożnym” barze.

Następnie Praca do Rossio, Praca de Figueira oraz kawa i kotlet z dorsza w przyjemnej restauracyjko-kawiarni lekko przypominającej dawny Hortex, znajdującej się pomiędzy tymi placami. Był i czas na pierwsze zakupy w jednym z licznych sklepów z pamiątkami.

Potem postanowiłyśmy wykorzystać nasze 24h bilety za 6 Euro i pojechałyśmy zabytkowym tramwajem 28 w kierunku Alfamy.



Niesamowite wrażenia wywarła na nas ta przejażdżka, kiedy tramwaj ledwo przeciskał się między murami, a mijający nas przechodnie musieli się zatrzymywać, żeby nie doszło do kolizji. W ten sposób obejrzałyśmy wstępnie przez okna tramwaju najstarszą dzielnicę Lisboa – najmniej zniszczoną podczas trzęsienia ziemi w 1755 roku. Jeszcze tu wrócimy na spacer. Gdzieś po drodze jadłyśmy pieczone kasztany… hmm… pychota, słodkawy smak z sycącym wnętrzem! Nie spodziewałam się tego po kasztanach.

No i teraz przyszedł czas na shopping! Ruszamy do Primarku, który (według nieomylnej mapy Google) miał się znajdować po drugiej stronie Tagu – Almadzie, jak się później okazało innym mieście. W tym celu udałyśmy się na Praca Marcues de Pombal aby wsiąść do autobusu (jedynego), który nas zawiezie do Centro Sul. Gdy już znalazłyśmy odpowiedni przystanek, bo tam każdy prawie autobus czy tramwaj ma oddzielny przystanek, okazało się, że w dominges, czyli niedziele, autobus 753 nie kursuje… No to jutro…

Więc zaczęłyśmy szukać jakiegoś obiadu – ciężko było, bo dzielnica raczej bankowa niż turystyczna. Gdy w końcu naszym oczom ukazał się przyjemny barek typu baru mlecznego, z kraciastymi ceratowymi obrusami (niebieska krata:)), z zachęcającym jakkolwiek wnętrzem, Pan powiedział, że kitchen is closed bo to nie ta godzina – było po 16. Jedna z nas umierała z głodu… Ostatecznie znalazłyśmy miłą knajpkę bardzo blisko domu i zjadłyśmy tam dorsza na jeden z 365 sposobów – czyli w panierce, jak w Polsce. Do tego wino domowe 5 Euro za butelkę, co nas ucieszyło.

Potem jeszcze małe zakupy w pobliskim merkato i do domu. Wino i relaks, wymiana wrażeń i ogólna wesołość. Spałyśmy pod baaardzo grubymi kołdrami.


DZIEŃ DRUGI

Dzień rozpoczął się leniwie, nawet bardzo. Zjadłyśmy śniadanie, które przygotowały ranne ptaszki (i nie byłam to ja…) i poszłyśmy zwiedzać:

· Kawa w Nicole (0,60 Euro)
· Spacer ulicą do nadbrzeża
· Arco da Rua Augusta
· Praca do Comercio
· Fotki nad brzegiem Tagu
· Tramwaj nr 15, już niezabytkowy, do Belem, i tam:
· Padrao dos Descobrimentos – sesja zdjęciowa, bo słońce i ciepło





Klimat na nadbrzeżu niesamowity, słońce ogrzewające nasze nagie ciała… zagalopowałam się, słońce ogrzewające nasze twarze, bryza znad oceanu… ech. Żyć nie umierać!

„Oceanie siwowłosy, białe statki ku mnie wyślij
Dwa kamyki - moje myśli, i na otwartych dłoniach niosę
Daj mi miejsce w głębi morza, szczyptę lądu, szczyptę skały,
tu zbuduję zamek biały, tutaj gniazdo swe założę…”
[Wolna Grupa Bukowina]


o Torre de Belem – sesja zdjęciowa, bo słońce i ciepło



o Armata – sesja zdjęciowa bo armata (niektórzy w ubikacji, bo te dni)

Mosteiro dos Jerónimos



Ale jeszcze przed klasztorem OBIAD!! Bo zamkną kitchen!! No i tu się zrobiło trochę nerwowo, bo jedne chciały, inne mniej a jeszcze inne wcale. Ale znalazłyśmy fajne miejsce na dworze – bo słońce grzało pięknie! Zamówiłyśmy „jakieś” ryby i wino, po czym Pan przyniósł przystawki: świeże bułki i przepyszny żółty ser, za które nie omieszkał doliczyć do rachunku kilku Euro. Wchłonęłyśmy przystawkę migiem. A potem przyszły ryby i już nie było tak fajnie – ryby były upieczone na grillu ale grill chyba nie był często myty, bo danie było gorzkawe z wierzchu, a ziemniaki u kilku z nas pływały w oliwie. Ale i tak było wesoło i przyjemnie, ptaki na sąsiednich stołach, mandarynki na drzewach… Czas wolno płynął, ale jednak płynął i trzeba było iść, bo został nam do obejrzenia wspomniany wyżej klasztor i do zjedzenie Pasteis de Belem – słynne i jedyne w Lisboa właśnie w tej dzielnicy. Klasztor obejrzałyśmy (Annette pokazała jak robi koliber, co brzmiało: „bllbllbllbll”), ciasteczka zjadłyśmy lub kupiłyśmy na potem i wsiadłyśmy w autobus, który nas zawiózł z powrotem do centrum, do stacji metra. Gdyż kolejnym punktem programu był Parque das Nacoes. Park Narodów, zbudowana na Expo 1998 najnowsza dzielnica Lisboa zrobił na mnie wielkie wrażenie, a jednocześnie nie przytłoczył mnie wielkością ani chłodem, jaki bije często z takim szklano-metalowych dzielnic. Myślę, że mogłabym tam mieszkać. Po prostu. Piękny dworzec wschodni, stacja metra Oriente, niesamowita konstrukcja otwierająca się jak kwiat dla stojących tyłem do głównego wejścia do centrum handlowego Vasco da Gama. Sprytne kładki łączące centrum z dworcem.



Rzuciłyśmy okiem na dwa bliźniacze wieżowce z czymś na kształt żagla na dachu, zrobiłyśmy mały spacer w kierunku Tagu, (z daleka widać było światła 17 kilometrowym na moście Vasco da Gama) i wróciłyśmy szybkim krokiem do metra, bo przecież Primark czeka, a już się ściemniać zaczęło! Ostatecznie nie zwiedzałyśmy Oceanario, koniecznie musimy wrócić z dziećmi. Nie widziałyśmy też wieży - Torre Vasco da Gama – ale była daleko…

W tym momencie popełniłam mały mistake i pomyliłam stacje metra. Przy wysiadaniu. Na szczęście szybko udało nam się to naprawić. Wysiadłyśmy, wyszłyśmy, rozejrzałyśmy się, weszłyśmy, wsiadłyśmy i pojechałyśmy dalej. Ostatecznie złapałyśmy autobus, który na szczęście w poniedziałki jeździł i wyruszyłyśmy w kierunku Almady. Po wyjściu z autobusu na ostatnim przystanku postanowiłyśmy zapytać o drogę, bo było już ciemno. No i usłyszałyśmy: musisz wziąć metro (pokazując na tramwaj), pojechać na ostatnią stację i take a boat… Następna osoba: musisz wziąć metro (pokazując na tramwaj), pojechać na ostatnią stację i take a boat… Ciemno, strasznie, wielka woda i my w łódce – tak to widziałam. A kto będzie wiosłował? Chodziło oczywiście o prom, bo nikt z tłumaczących nie wpadł na to, że można autobusem. Natomiast okazało się, że Primark jest, owszem, ale
w Lisboa… w centrum handlowym Dolce Vita Tejo. No więc wróciłyśmy. Obyło się bez wiosłowania…

Ale warto było się przejechać Ponte 25 de Abril – coś jak Golden Gate, zobaczyć Cristo de Rei – coś jak Chrystus w Rio (może bardziej w Świebodzinie), bo o zmroku, cudnie oświetlone, wyglądały naprawdę pięknie. A widok na Lisboa z mostu z wysoka… bardzo wysoka… niezapomniany!

Więc wróciłyśmy do domu, pytając po drodze o Dolce Vita, ale okazało się nieosiągalne bez samochodu. Wynagrodziłyśmy to sobie następnego dnia! A jakże! H&M był niedaleko:)

Wieczorem tradycyjnie małe zakupy w merkato, wino i relaks. I jakby cieplej…

„Jakieś” ryby okazały się ESPADĄ – wyglądają w całości okropnie, mają wielkie oczy i chyba lepiej, że tego wcześniej nie wiedziałyśmy…

DZIEŃ TRZECI

W związku z tym, że poprzedniego dnia bilet dobowy skasowałyśmy o 12.00. (nie wiedzieć czemu tak późno), postanowiłyśmy wyjść „wcześniej” i wykorzystać ten bilet na dojazd do Alfamy tramwajem 28. No i udało się, wsiadłyśmy o 11.40:) Tu też trochę zamotałam – bo stałyśmy jakieś 10 minut nie na ty przystanku co trzeba… ale jak tylko się zorientowałam – poszyłyśmy kilka przecznic dalej i nasz tramwaj tam był. Niebo było tego dnia zachmurzone więc zabrałyśmy parasole. Okazały się niezbędne przy wędrówce ulicami, a właściwie uliczkami Alfamy. Mżyło, padało, lało… Ale było ciepło. Spacer był uroczy. Taras widokowy Miradouros de Santa Luzia, Castelo de Sao Jorge, National Pantheon, Se de Lisboa, Igreja de Sao Vicente – patrona miasta. I schody, schody, schody w górę, schody w dół, jakby przez cudze podwórka. Mega klimatycznie i uroczo, mimo deszczu. Humory nam dopisywały, nie szukałyśmy obiadu (okazało się, że możnaJ), bez pośpiechu snułyśmy się po dzielnicy. W niektórych uliczkach ledwo mieściłyśmy się z rozłożonymi parasolami.

Bardzo istotnym punktem była, znajdująca się przy samym zamku, śliczna mała kawiarenka Mercearia Castello, w której wypiłyśmy kawę, spróbowałyśmy porto – białego i czerwonego, a przed wyjściem zostawiłyśmy bardzo pamiątkowy wpis w księdze gości. Kawiarnia była umiejscowiona wewnątrz pierwotnych murów miasta, więc klimat był naprawdę wyczuwalny. A jaka obsługa! Pełen profesjonalizm:) Nawet fotkę nam Pan zrobił:)

Potem wyruszyłyśmy z powrotem a nawet trochę na zachód, aby na Rua de Garrett znaleźć Brasileirę – słynną kawiarnię z 1902r., w której bywała bohema artystyczna. No i znalazłyśmy. Wystrój fajny – rzeczywiście niedzisiejszy, ale klimatu nie było – komercja. Wypiłyśmy kawy, herbaty, zjadłyśmy ciasteczka i wróciłyśmy do domu, żeby odsapnąć przed wieczornym Fado.



O 21.00. wyszłyśmy w kierunku Bairro Alto – dzielnicy knajpek i nocnych imprez. Ale nie było łatwo. Po kilku okrążeniach wykonanych intuicyjnie (nie ma to jak wbudowany gps) zdecydowałyśmy się na Mohito Company, czyli po naszemu „U dziadka”. Dlaczego? Bo obsługiwał nas przemiły jegomość w wieku 65+ (albo i lepiej) z czarującym uśmiechem. Chyba właściciel? Przed wyjściem otrzymałyśmy ręcznie wypisany paragon… Wypiłyśmy po drinku, posłuchałyśmy meksykańskiej muzyki i poszłyśmy dalej. Następne było Sentido Proibido 2, z cudowną brazylijską tym razem muzyką na żywo. I kolejne mohito, tym razem w litrowym wiaderku. Ale smak mohito nieporównywalny z tym u nas… Pychota! Sama przyjemność! I na koniec wieczora Orgasmo (taki szocik, żeby nie było). Fado nie znalazłyśmy… Ale podobno to bardzo bolesna muzyka, więc w sumie to chyba dobrzeJ To co znalazłyśmy było zdecydowanie weselsze i satysfakcjonujące! Około 3 wróciłyśmy do domu.

Tym razem ominęłyśmy tradycję i już nie siedziałyśmy przy winie…

DZIEŃ CZWARTY

Rano ciężko, jak się nie trudno domyślić. Ale Sintra czeka, więc ruszyłyśmy tyłki i już o 14 byłyśmy na Estacao Rossio, skąd kolejka podmiejska zabrała nas w kierunku urokliwych zamków na wzgórzach Sintry, za jedyne 4,30 Euro w dwie strony.



Pokręciłyśmy się po mieście, okazało się, że następnym razem trzeba wziąć autobus i objechać trasę zamków, bo nie sposób to przejść w jeden dzień, zjadłyśmy obiad – tym razem Buffet, i wróciłyśmy skonane do domu. O wyjściu na miasto nie było mowy…

Maria kupiła kotki… A Annette… sfotografowała żabę :)





Wieczorem tradycyjnie wino i relaks. I ciepło :)

DZIEŃ PIĄTY

Taksówka zamówiona dzień wcześniej przyjechała punktualnie – już o 5.45 o zgrozo! i zawiozła nas SZYBKO na lotnisko. I nagle ogarnęło mnie poczucie wszechobecnych Polaków na lotnisku, co odruchowo spowodowało u mnie przyciszenie głosu – bo przecież ktoś coś może zrozumieć! Pokręciłyśmy się po strefie bezcłowej (co tu dużo mówić, kilka minut wystarczyło, taka była wielkopowierzchniowa), ostatnie zakupy, siku, kawa, ciastko, sok i lot do domu.



SPOSTRZEŻENIA

Dniem, w którym wyszłyśmy najwcześniej okazała się niedziela po przylocie… Potem jakoś długo spałyśmy…

Nie musiałam zmywać – zawsze ktoś zabrał się za to wcześniej za co szczerze dziękuję:) MUITO OBRIGADA!

Mogłyśmy włączyć tą zmywarkę bez tabletki – przecież w gorącej wodzie by się domyło…

CHCĘ TU WRÓCIĆ!

PIĘKNIE, CZYSTO, KLIMATYCZNIE, UROCZO, SŁONECZNIE NAWET W CZASIE DESZCZU(?!)

Jednym słowem – spełnienie marzeń:) (w sumie to dwa słowa)

KTÓRYŚ Z KOLEI DZIEŃ PO

Przeszłam rano przez Rua de Wawrzyniaka – żeby poczuć klimat Lizbony, ale jednak to nie to. Wawrzyniaka wydała mi się wielką ruchliwą ulicą, a nie wąską, kameralną ulicą Świętego Antoniego w Bairro Alto. Co prawda zabudowania niby podobne, oficynki w wysoce posuniętym stopniu rozkładu, ale to nie to…

Następnie minęłam Praca de Jeżyce i wsiadłam do baaardzo „zabytkowego” zielonego tramwaju nr 2, który zawiózł mnie do centrum – dzielnicy szklanych wieżowców zwanych Alfa..ma ;)

Jakież było moje zdziwienie, gdy po południu, czekając na tramwaj powrotny, moim oczom ukazała się modern „2”.

A w radiu leciało „Całuj mnie… To taka piękna gra…” ;)

Zapraszam również na: http://fclubldv.blogspot.com

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

yoanna-bj 16 listopada 2014 17:44 Odpowiedz
http://fclubldv.blogspot.com/